środa, 2 kwietnia 2014

Informacja

Cześć.
Doszłam do wniosku, że to nie ma sensu, nie daję rady, a i tak nikt tego nie czyta.
Tak więc to coś, co trudno nazwać opowiadaniem na razie nie będzie kończone.
Stwierdziłam, że to wszystko mnie zniszczyło. Albo to ja samą siebie zniszczyłam... No nieważne.
Może to kiedyś dokończę, nie wiem. Planuję założyć coś z osobnymi opowiadaniami, ale pewnie i tak zrezygnuję.
Pieprzyć to.
Trzymajcie się. <chociaż nie wiem, czy ktokolwiek będzie to czytał.>

~T.

czwartek, 20 lutego 2014

Rozdział 10


                Kolejny dzień w tym cholernym szpitalu. Mam już tego dość. O każdej porze otaczają mnie zimne bladożółte ściany sprawiające wrażenie gorszych niż więzienne. Wszystko jest tutaj sztywne, sztuczne i odrażające. Za każdym razem kiedy rozejrzę się po pomieszczeniu ogarniają mnie mdłości. Nie mogę tu dłużej przebywać, to doprowadza mnie to do szału. Nie mogę spać, bo w mojej głowie kręci się nadmiar myśli...
Muszę się stąd wydostać!
Każdy, nawet najmniejszy element tego pokoju przywołuje rażące wspomnienia. Nie mogę spojrzeć na blade ściany, bo moja wyobraźnia zaczyna działać. Wydaje mi się, że się przysuwają, chcą mnie zgnieść, zabić swoimi cielskami.Pragną mnie uśmiercić, sprawić, bym znów cierpiała przez długi czas, nim wyzionę ducha. Taka moja pieprzona robota! Mam być torturowana przez wieki, bez przerwy męczona i poniżana. Mam być czarną owieczką, która nie jest akceptowana w stadzie. Dzieckiem, które nie może się obronić swoimi maleńkimi rączkami przed strasznymi łapskami swojego dręczyciela, który usiłuje doszczętnie zniszczyć mu życie. Biedne dziecko nie wie, że to wydarzenie zostanie w nim do końca zmarnowanego życia. Będzie go nawiedzać codziennie. W dzień, i w nocy. Już zawsze. Będzie miał zniszczoną psychikę, okropne wspomnia i zupełnie straci zaufanie do ludzi. Będzie się bał już do końca.
Za każdym razem, gdy widzę te wszystkie urządzenia, które mnie otaczają, to przypominają mi się tamte dni. Mam ochotę odpłynąć. Odpłynąć na zniszczonym okręcie mojego życia z pasażerami: umierającym rozsądkiem, ledwo trzymającym się na cienkich nogach hobby, z duszą jak papugą-na ramieniu, oraz ze szczątkami psychiki rzuconymi gdzieś w zakurzony kąt.
W każdym momencie, kiedy słyszę to szargające nerwy pikanie mam ochotę krzyczeć. Moim jedynym pragnieniem jest moc wyrzucenia z siebie wszystkiego, co we mnie siedzi. Chcę móc wygadać się o tym, o czym nie mogę. Chcę krzyczeć. Marzę o tym, aby ktoś mnie wysłuchał. Nie chcę tak dalej żyć. Chcę być normalna. Tak jak kiedyś. No dalej Dowódco! Dlaczego mnie jeszcze nie unicestwiłeś?! Przecież słyszysz, jak bez przerwy przeklinam cię w myślach. Obserwujesz mnie i wiesz, jak bardzo cierpię. Ale nie, ty nic z tym nie robisz! Bo masz wszystko głęboko w dupie! Jesteś żałosny!

***
Atmosfera wśród chłopaków bardzo się rozluźniła, od czasu, kiedy Cesaria się wybudziła. Brad zaczął znów cały czas się uśmiechać, był skory do żartów. Siedzieli właśnie w studiu wesoło dyskutując na temat najbliższego koncertu. To miała być wielka impreza i chłopcy cieszyli się na myśl o kolejnym występie i spotkaniu z fanami.
- Joe coś długo idzie po te chipsy... - powiedział zirytowany Rob.
- Chyba pojechał do Korei po jakieś egzotyczne żarcie - zaśmiał się Brad.
W pewnym momencie drzwi wejściowe otworzyły się za pomocą kopnięcia i stanął w nich nie kto inny, jak obiekt ich rozmowy cały obładowany rozmaitymi paczkami z jedzeniem.
- Jestem Hahn... - oznajmił z poważną miną - ...Joe Hahn...
- Hej, Bondzie! Wolisz wstrząśnięte czy zmieszane? - spytał śmiejący się Chester.
- Myślę, że woli dostać po mordzie! - wykrzyknął z udawaną złością Robert.
- Na grubeegoo!! - odezwał się Dave wstając z krzesła i podnosząc zaciśniętą w pięść rękę do góry.
- Po żarcie!! - swój okrzyk bojowy wydał Bennington.
- Nie! Nie! Oddam wszystko! - powiedział załamany Joe.
- Dawaj!
- Joe... Ale wszystko... - Mike spojrzał wymownie na DJ'a, bo zauważył jak upycha paczkę chipsów po kurtkę.
- Ugh... Przez was będę głodny - rzucił zirytowany.
- To dobrze, przynajmniej schudniesz - Dave spojrzał z politowaniem na Hahn'a, który odpowiedział mu wzrokiem mówiącym: ,,Spadaj człowieku od mojego tłuszczu! To mój skaarb...!"
- A, właśnie. Joe! Kochany sąsiedzie mój! Jutro z rana idziemy pobiegać! 20km w niecałą godzinkę! - rzucił uradowany Chester, który od niedawna udaje, że biega, codziennie...
- Ty chyba sobie jaja robisz!
- Ależ oczywiście, że nie! Z samego rana, o wpół do piątej zwalam cię z wyra i wciskasz się w dresiki!
- Chyba ci słońce przygrzało!
- Stary! Jest zima! Słońce nie przygrzewało od tygodnia! - wykrzyknął Mike nie mogąc powstrzymać się od wybuchnięcia śmiechem.
- Tak więc, kochany nasz Joe'usiu, połóż się dziś wcześniej spać i nie sprowadzaj panienek. Pamiętaj, że ja wszystko słyszę zza ściany!
- Wypraszam sobie! Czy ja kiedykolwiek sprowadziłem sobie panienkę do pokoju?! - spytał oburzony DJ.
- Ohoho... Myślisz, że nie słyszałem waszej ostatniej akcji z Heidi? - odpowiedział pytaniem na pytanie Bennington. Reszta zespołu zaczęła się jeszcze bardziej pokładać ze śmiechu widząc zaczerwienione policzki Koreańczyka.
- ee... chyba ci się coś wydawało... - obiekt żartów próbował się tłumaczyć niesamowicie się przy tym jąkając.
- Szczerze wątpię... Może nie widzę dobrze, ale słuch mam świetny - Chester zabawnie poruszał brwiami.
- Wracając do naszego biegania... Chyba wolisz jednak przebiec 30 kilometrów!
- Nie! Człowieku, błagam, daj mi spokój! - Joe spojrzał na kolegę wzrokiem zbitego psa i prawie padł na kolana, aby błagać go o litość.
- No dobra... 25 - Chester zaśmiał się szyderczo. Reszta chłopaków śmiała się do rozpuku. No, oprócz Hahn'a. On raczej nie był zadowolony...

***

:)

wtorek, 21 stycznia 2014

Urodzinki Roba! :D

Przedstawiam Urodziny Roba według Tiny :D
Wiem, że dziecinne, ale każdy z Nas jest dzieckiem, prawda? :3


Heloł! xD
Wiecie jaki zajebisty dziś dzień? :D
Taaak, Rob ma urodzinki, jeeej! <3
Robert Gregory Bourdon, perkusista zajebistego zespołu Linkin Park obchodzi dzisiaj swoje 35 urodzinki!!
Śpiewamy!
Happy Birthday to you...
Co to kuffa?! Nie fałszować! xD
To jeszcze raz...
Happy birthday, to youuu!!! <3
Noo... tera lepiej :D
Także no...
Zrobiłam taką piękną karteczkę i cyknęłam taką piękną foteczkę :3
Proszę, oto one:
Paczajta, jakie pikne :D
Roob <3
Wiecie, że on jako jedyny z LP nie ma żony? :D
A wiecie, że tą żoną będę ja? 3:D
Roxy mi już plan ślubu zrobiła! xD
(Tylko kosztorysu lepiej mojemu mężowi nie pokazywać... xD)

Rob: Suupeer :D
Paczajcie, jak się do mnie uśmiecha :3

Z nałogu go leczyć nie zamierzam :P
Tak! Ty (znaczy ja) będziesz moją żoną! <3
xD

Kij z tym, ż nawet nie wie, że istnieje :3

I tak będzie moim menszem <3
A jak któraś go będzie podrywać to niech pamięta, że przejadę John Deere'm!!! xD

Ohoho, paczajcie xD
Nie ma to jak zabawa kolorowymi magnesikami dla dzieci u siostrzyczki :3

I <3 U, Rob! <3


Kropka. Mówcie, co sądzicie o moich wywodach xD

czwartek, 2 stycznia 2014

Rozdział 9


      Przeszedł go dreszcz, gdy malinowe usta dotknęły jego warg.
W  jednej sekundzie przypomniał sobie wszystkie chwile spędzone z tą dziewczyną.
Przed oczami pojawił mu się ich pierwszy pocałunek. Niepewny, jednak cudowny. Taki, którego się nie zapomina.
Potem ich romantyczne spacery. Park, rzeka, ulubiona kawiarnia... I te spojrzenia ludzi. Osób, które zwyczajnie im zazdrościły. Zazdrościły im radości z życia, jaką okazywali na każdym kroku. Całusy, śmiechy, pomoc innym, słabszym, czy biedniejszym. To bez znaczenia. Dla nich najważniejsza była pomoc istotom żyjącym na tym świecie. Mimo, że większość byłą i jest nieczuła, skąpa i niemiła. Oni i tak pragnęli każdego zarażać śmiechem. I czasami im to wychodziło. Podchodzili do smutnego przechodnia i zagadywali go. Pocieszali, rozmawiali, czasem zapraszali na kawę lub ciastko. To im sprawiało prawdziwą radość. Kiedy przypadkowi ludzie zaczynali się przez nich uśmiechać.To było największe szczęście, jakie mogli sprawić sobie i innym. Cieszyli się życiem. Nie żyli przeszłością, chodź ta dziewczyny była druzgocąca. Radowali się każdą chwilą spędzoną ze sobą i trwali przy teraźniejszości. Nie przejmowali się opiniami innych. Można powiedzieć, że razem byli idealni. Aż do tego wydarzenia, które wywróciło ich życie do góry nogami...
- Co się stało? Czemu znowu trzymam cię w ramionach? Dlaczego znów mogę cię dotknąć, poczuć, że jesteś ze mną...?
- Po prostu... wróciłam. Znów jestem z tobą. Cieszysz się...? - spytała niepewnie wpatrując się w szaro-zielone oczy mężczyzny.
- Oczywiście, że się cieszę. Jestem niewyobrażalnie szczęśliwy, bo po raz kolejny mogę mieć cię w ramionach - odparł pewnie ściskając dziewczynę.
- Przepraszam... - wydukała wtulając swoją twarz w tors Dave'a. Z jej oczu powoli zaczęły sączyć się słone łzy, w których skrywało się potworne wieloletnie cierpienie.
- Cii... Nie masz za co, to nie była twoja wina. Najważniejsze, że tu jesteś. Jesteśmy - powiedział cicho mocno przytulając do siebie płaczącą Rosalee - Razem - szepnął całując ją czule w czoło. Był cholernie szczęśliwy, że może trzymać ją w ramionach. Może nie okazywał otwarcie swoich uczuć, ale w sercu czuł ogromną ulgę. Miał ochotę krzyczeć i skakać z radości, potrząsać każdym napotkanym człowiekiem i obwieszczać mu wspaniałą wieść. Wróciła. Znów może być szczęśliwy.

***

     Poruszyłam delikatnie powiekami. Nie wiedziałam gdzie jestem, ból rozsadzał mi głowę od środka. Czułam się jakbym była bombą sprzed  I Wojny Światowej i przygotowywała się do wybuchu. Było mi potwornie gorąco. Miałam wrażenie, że zbliżam się do piekła. Znalazłam w sobie siłę i zaczęłam powoli podnosić moje powieki w górę. Zamrugałam kilkakrotnie i rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałam. Właściwie to tylko przyjrzałam się ścianie przede mną, bo nie poruszałam głową. Była biała niczym wybielone ząbki gwiazdeczki pop'u. Powoli przypominałam sobie moje... właśnie, co? Czym było to rozdwojenie? Nie potrafię tego nazwać... To zbyt dziwne...
W każdym razie przypomniałam sobie ostatnie wydarzenia lub cokolwiek to było. Wiem, że leżę w szpitalu. Zaraz... co to za głosy? A ten facet? Ten, który siedział wtedy przy moim łóżku? Muszę się rozejrzeć.
Przekręciłam ostrożnie głowę w stronę dobiegających mnie odgłosów. Kiedy przyjrzałam się postaciom siedzącym przy moim łóżku, oniemiałam. Niemożliwe, to ten sam człowiek, którego widziałam już wcześniej. W dodatku z jakimś drugim, który bez przerwy wystukuje palcami rytm na każdym przedmiocie. W dodatku uśmiechał się jak jakiś zboczeniec! Matko, to będzie straszne...
- Obudziła się... - szepnął kudłaty niby do siebie, niby do zboczeńca, ale wciąż patrzył na mnie. Ja natomiast otworzyłam już szerzej oczy i nabierałam sił.
Westchnęłam. Te świry nadal ślęczały nad moim łózkiem. Rany, dlaczego musieli się do mnie przyczepić?!
- Em... Cześć - wydukał ten z miną zboczeńca, który próbuje się opanować. Nadal nie przestawał stukać palcami... ech...
Popatrzyłam na niego z irytacją, a potem przeniosłam wzrok na kudłatego.
- Hej... To może... Wezwiemy lekarza... - wstał i pośpiesznie wyszedł z pokoju pociągając za sobą stukającego zboczeńca. Odetchnęłam z ulgą i leżałam bezwładnie na łózku. Mam ich gdzieś, niech spadają. Nie mam najmniejszej ochoty na nowe znajomości.

***

- Stary, ona żyje!
- No, chyba tak. Ale zawsze możemy mieć zwidy. Zwłaszcza ty. Nie wiadomo, co tam wciągasz potajemnie - zaśmiał się perkusista.
- Daj spokój. Lepiej znajdźmy lekarza - Brad poszedł długim korytarzem w stronę gabinetu. Kiedy chciał zapukać drzwi odsunęły mu się spod ręki. Zamiast nich ukazała się pyzata twarz medyka.
- O, dzień dobry. Jakieś...
- Obudziła się - oznajmił radośnie Delson wchodząc mężczyźnie w słowo.
- Och, to wspaniale. Pójdę do niej zajrzeć - uśmiechnął się serdecznie doktor i wyminął muzyków.
- Zadzwonie do Chazza - zaproponował gitarzysta i wziął komórkę w dłoń.
- Lepiej do Mike'a - rzucił Rob.
- Czemu?
- A, tak jakoś. Napiszę do Dave'a i Joe'go.

*

- Ile spałam?
- Prawie dwa tygodnie - uśmiechnął się delikatnie lekarz grzebiąc przy urządzeniech przy łóżku.
- Cholera - zaklnęła dziewczyna pod nosem.
- Coś się stało?
- Nieważne. A właściwie, jak się tu znalazłam? - spytała. Chciała wiedzieć skąd ten cały cyrk.
- Potrącił panią samochód. Gdyby nie pan Brad, to byłoby z panią krucho - doktor skończył ustawiać urządzenia i stanął przy Chess uśmiechając się serdecznie.
- Pan Brad? - spytała niepewnie.
- Tak. Rozmawiała z nim pani, prawda?
- Tak... chyba tak... - bąknęła cichym głosem. Mężczyzna powiedział coś jeszcze o lekach i przesłuchaniu, ale ona już nie zwracała na niego uwagi.
,, Bohater? Sprawy lekko się komplikują... Cóż, podziękuję i zrobię swoje. Ot, cała filozofia. Nie będę się z nim cackać."

_______________________________

Posłuchajcie, mam do Was ogromną prośbę!
Trzeciego, w piątek (tj. jutro) moja przyjaciółka ma urodziny. To dzięki Niej ten blog jeszcze istnieje, bo zachęcała mnie do pracy. Zauważcie, że pod każdym rozdziałem jest jeden lub więcej komentarzy od anonimka z podpisem 'J.Z.'. :)
Bardzo bym Was prosiła, abyście w komentarzu napisali chociażby małe ,,Najlepszego" dla Niej.
Dla mnie to będzie wspaniałe i będę wiedzieć, że posiadam czytelników, którzy nie tyko czytają moje wypociny, ale także mnie wspierają i pokazują, że są.
Komentarze piszcie do kiedy chcecie, dla mnie ważne, aby po prostu coś było.
Ogromnie Wam dziękuję, jeśli coś takiego się pojawi. Odwdzięczę się Wam, zrobię co chcecie. Tylko proszę o te małe życzenia ;)
A teraz coś ode mnie dla Niej:
Julka, jesteś dla mnie ogromnie ważna, mimo, że czasem mnie wkurzasz i irytujesz, to jednak bez Ciebie nie powstałby ten blog. To Ty pomogłaś mi się podnieść i zawsze przy mnie jesteś. Życzę Ci, abyś była na każdym wymarzonym koncercie, żeby Gunsi zagrali jeszcze w starym składzie i żebyś nigdy się nie poddawała i zawsze miała siłę, by walczyć. (chyba, że działasz moim sposobem, pt.,,Mam to w dupie")
Także no, wspieraj mnie bardziej, bo bez Ciebie zginę :3
I <3 U

P.S. Uratujecie mi dupę tymi życzeniami, nie mam prezentu xD

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Rozdział 8 + Święta!

*Kilka dni później, szpital*

           - Jak myślisz, co ona czuje? - spytał Brad siedząc na szpitalnym krześle przy łóżku dziewczyny.
- Nie wiem. Nigdy nie byłem w śpiączce - odpowiedział mu przyjaciel.
- Wiesz co? Cholernie mi źle.
Drugi mężczyzna nic nie odpowiedział, tylko spojrzał na gitarzystę.
- Nie mogę już tak dłużej żyć w nieświadomości. To chore, ale ja po prostu jej potrzebuję. Chciałbym zobaczyć jej uśmiech, porozmawiać z nią, poznać bliżej. Nie przyjmuję do siebie wiadomości, że ona w każdej chwili może odejść... Tak po prostu...
- Brad, przecież wiesz, że z tego wyjdzie. Nadzieja umiera ostatnia, nie mówiłem ci już tego? - uśmiechnął się Chester.
- Wiem... ale i tak mi źle.

*** Studio

       Muzycy spotkali się na wieczornej próbie. Musieli wyćwiczyć jeszcze kilka kawałków przed najbliżsym koncertem w Londynie. Brad okropnie się denerwował. Nie mógł sobie wyobrazić, że będzie musiał zostawić dziewczyna i wyjechać z Los Angeles na dwa, góra trzy dni. Wszystko działo się dla niego zbyt szybko. Trudno było mu się skupić na czymkolwiek innym niż na dziewczynie. Co jakiś czas mylił dźwięki, zmieniał rytm, czy melodię. Na początku Chester posłał mu wyrozumiałe spojrzenie, dobrze wiedział jak czuje się przyjaciel. Sam był w podobnej sytuacji. Kilka razy pomylił tekst, albo zabrakło mu oddechu. Reszta zespołu nie mogła zrozumieć jakim cudem tak nagle wokalista i czołowy gitarzysta zaczęli mylić się na ważnych próbach. Zawsze byli maksymalnie skupieni, bardzo się starali, aby wszystko wyszło jak najlepiej. Na każdym spotkaniu dawali z siebie wszystko i myśleli tylko o muzyce jaką tworzą. Nigdy nic nie zaprzątało im głowy. Dzisiaj jednak byli nieobecni. Myślami oboje czuwali przy szpitalnym łóżku Cesarii. Mike to zauważył. Wkurzył się widząc, że chłopcy ani trochę nie przykładają się do swojej roboty. Zmiękł jednak, gdy przypomniał sobie o wypadku. Rozumiał Brada, ale nie mógł pojąć dlaczego Chazz tak bardzo się tym przejmuje.
- Chester, widzę, że coś jest nie tak. Przećwiczmy piosenkę, w której będą wszystkie twoje uczucia, i zaśpiewasz ją z sercem, dobra? - zaproponował Shinoda. Dobrze wiedział, jak wykorzystać przygnębienie Chestera.
- Może być Given up. Chyba będzie dla mnie w sam raz - wokalista spojrzał na Delsona, który bawił się kostką od gitary udając nieobecnego. W rzeczywistości przysłuchiwał się słowom Chestera. - Brad, odpowiada ci?
Chwila ciszy. Gitarzysta po chwili powoli podniósł głowę i odezwał się jakby lekko zduszonym głosem.
- Nie... Nie będziemy wykonywać piosenki o poddawaniu się. Sam mówiłeś Chazz, że nadzieja umiera ostatnia...
- W takim razie Bleed it out. I już nikogo nie pytam o zdanie. Może nie pasuje, ale gówno z tego.
Chłopaki lekko zdezorientowani spojrzeli na Benningtona, później przenosząc wzrok na Mike'a. Ten tylko zrezygnowanie wzruszył ramionami i na migi pokazał, żeby zrobili swoje. Jedynie Brad znowu zaczął bawić się kostką. Zaczynał. Nie miał ochoty na tą próbę, nie chciał nic robić tylko czuwać w szpitalu. Wiedział jednak, że nie może odpuszczać, bo niedługo koncert na jednej z większych imprez i nie mogą go zawalić. Cholernie zastanawiał go stan Chestera. Niby też się przejmował, ale że tak bardzo? Coś tu nie pasowało...
Dobra, koniec rozmyślań. Brad zaczął grać swoją partię. Tym razem nie pomylił dźwięków. Skupił się całym sobą nad tym utworem. Nie chciał już więcej wkurzać Spike'a. On i tak miał już dużo problemów na głowie.
Następny wchodził Dave. Bardzo lubił BIO, więc często grał swoją część w domu, kiedy chciał się odprężyć. Nie musiał się skupiać, aby zagrać dobrze. Jego myśli koncentrowały się na wydarzeniu sprzed kilku godzin. Jeden telefon od jednej, kiedyś ogromnie ważnej osoby wywrócił jego dotychczasowe życie do góry nogami. Zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Nie mógł poradzić się przyjaciół, gdyż był przekonany, że albo go wyśmieją, albo nie będą w stanie mu pomóc. Został więc sam. Dobrze wiedział, że musi się z tym 'przespać' żeby podjąć decyzję. Może nie będzie ona tą odpowiednią, ale przynajmniej on sam będzie ślepo przekonany, że zdecydował dobrze. W każdym razie, do spotkania ze swoją byłą dziewczyną miał jeszcze około 24 godzin...

***

- Wiesz co? Ciekawią mnie jej kolczyki.
- Fakt, dużo ich ma. 
Brad i Rob siedzieli przy szpitalnym łóżku Chess. Po skończonej próbie perkusista zabrał kolegę, aby się trochę odstresował. Wiedział, że widok dziewczyny pozytywnie na niego zadziała. Miał też plan, aby wyciągnąć od niego, co tak naprawdę czuje.
- Myślisz, że jest taka jak inne dziewczyny? - spytał Bourdon.
- Nie. Na pewno nie. Spójrz choćby na to - Delson najdelikatniej jak umiał ujął rękę Cesarii w swoją dłoń. Przejechał lekko po Microdelmal'u* umieszczonym w jej serdecznym palcu. - Jakby gwóźdź wbity w palec...
Mężczyzna delikatnie jeździł opuszkami palców po kolczyku, a potem całej dłoni poszkodowanej. Nie przestawał wpatrywać się w jej oblicze. Nie było już tak zmęczone i posiniaczone jak wcześniej. Teraz jej twarz była bardziej promienna, wydawało się, że jej powieki drżą. Robert obserwował Brada i jego ruchy bez przerwy. Przeczuwał, że coś ukrywa, ale nie myślał, że zakochał się w tej dziewczynie. Właściwie to były tylko jego przemyślenia, więc nie mógł być niczego pewien. Postanowił zachować to, co się tu zdarzyło w tajemnicy. Bał się, że Chester z jego niewyparzonym językiem trochę przesadzi, i wrażliwy Brad będzie cierpiał. A on, jako jego przyjaciel tego nie chciał.
- Patrz... - szepnął cicho gitarzysta. W bardzo dziwnym miejscu, bo na wewnętrznej stronie kciuka widniał wytatuowany napis ,,Never Give Up!". Był napisany drobnymi literami, tak, że ledwo dało się go dostrzec, a co dopiero odczytać. Jednak on zdołał. Był zachwycony. Zastanawiał się, jakie jeszcze niespodzianki sprawi mu ta tajemnicza dziewczyna.
- Co tu jest napisane? Bo nic nie widzę - odezwał się Rob. Skłamał, widział bardzo dobrze. Chciał tylko zbliżyć się do dziewczyny i przyjrzeć jej się bliżej. Jego także ciekawiła ta postać i sytuacja.
Kiedy zbliżył głowę do ręki Chess, Brad odsunął rękę. Nie chciał, aby przyjaciel zobaczył jak bardzo się trzęsie. Każdy dotyk dziewczyny przyprawiał go o drgawki. Cholernie przejmował się tą sprawą i martwił o stan zdrowia nieznajomej. Nie potrafił wytłumaczyć dlaczego tak się czuł. Po prostu tak było i już. Nic tego nie zmieni.
Perkusista odsunął się od łóżka i szturchnął Delsona w ramię. Ten, dotychczas wpatrujący się w krajobraz za oknem gwałtownie się odwrócił i spojrzał pytająco na perkusistę.
- Mam dziwne wrażenie, że się budzi. Ale to tylko moje zdanie... - powiedział tajemniczo.
Brad natychmiast przeniósł wzrok na dziewczynę. Wcześniej jej powieki lekko drżały, teraz próbowały się unosić. Jej dłoń, którą wcześniej trzymał Brad także zaczęła wykonywać prawie niezauważalne ruchy.
Żaden z mężczyzn się nie poruszył. Oboje wpatrywali się w oblicze ciemnowłosej. Gitarzysta nie potrafiłby opisać tego, jak poczuł się w tej chwili. Był ogromnie szczęśliwy, pierwszy raz w życiu poczuł coś takiego. Z drugiej strony czuł strach. Jak zareaguje dziewczyna gdy zobaczy dwóch szurniętych obcych facetów zwisających nad jej łóżkiem...? I czy w ogóle zareaguje...

_________________

A, spalcie mnie na stosie, rozdział do dupy :D
No ale cóż zrobić.
Przepraszam Was, że nie komentuję. Pojawiam się i znikam...
Ale łapcie życzenia świąteczne, najzajebiaszcze jakie mogą być!
Wymyśliła je moja przyjaciółka, najlepsza pod Słońcem :*
Także dziękować tej tu J.Z. czy tam czegośtamgunso-holiczce xD

Dużo Whiskey i radości,
Benninghton'a pośród gości,
Mike'a wśród prezentów mnóstwa,
gdzie po prostu jest rozpusta,
Flaszkę "Jack'a" z Bradem także i
bez żony, no bo jakże !
Roba z wódką na Rok Nowy -
to alkohol standardowy !
Dużo keksu i Phoenix'a,
który bas swój w dłoni ściska,
A na koniec Joe z kokardką
i świąteczną piękną kartką!
I pamiętaj, zawsze wszędzie -
Linkin Park żyć wiecznie będzie !!!!!!!!

Jeśli chodzi o ten keks... khe, khe... :''''))))) nie pytajcie xDDD

Wesołych Świąt kociaki! :*

Zdrowia, szczęścia, pomarańczy,
Niech Wam Linkin nago tańczy!   xD

Taak, nie wiedziałam którego tam umieścić ... xD

Rock n' Roll Babe!
  \m/

niedziela, 1 grudnia 2013

Rozdział 7

            To niemożliwe...
Co ja robię...?  Siedzę? Latam? A może po prostu stoję? To nie mieści się w głowie... Jak mogę być jednocześnie w dwóch miejscach?
Nie tylko to mnie zastanawia.
Kim jest ten mężczyzna siedzący bez przerwy przy moim łóżku i wydający się być tak bardzo zmartwionym o mój stan...? Dziwne uczucie. Po raz pierwszy od śmierci rodziców ktoś zdaje się interesować moją osobą. Może to tylko chora wyobraźnia, ale zawsze coś.
Ten mężczyzna kogoś mi przypomina... Ma kręcone, ciemne włosy. Przecież to nierealne! Moja wyobraźnia posadziła na małym krzesełku przy szpitalnym łóżku Kirk'a Hammett'a z Metallicy... A może to Slash?
Zaraz, przecież obaj ci gitarzyści mają długie włosy. Owszem, są bardzo podobni do owego jegomościa, ale to raczej nie oni...
Ten jest chudy i najwyraźniej młodszy.
Nie wiem jak, ale próbuję poruszyć się w stronę mężczyzny. Jakimś cudem znajduję się teraz naprzeciwko niego. Usiadłam na krańcu mojego szpitalnego łóżka, na którym leżę... Mówiłam już, że to niemożliwe?
Zaczęłam wpatrywać się w jego oblicze. Wiem, że mnie nie widzi, ani nie słyszy. On nadal siedzi wpatrzony w moje zmasakrowane ciało. Z jego oczu można wyczytać wiele jednoznacznych uczuć: Troskę, zmartwienie, współczucie i coś jakby złość... Ale nie na mnie, na samego siebie.
Przyjrzałam mu się bardzo dokładnie. Jego krótkie, prawie czarne kręcone włosy idealnie komponowały się z brązowymi oczami i lekkim zarostem. Był bardzo szczupły. Jego palce były długie, a dłonie zadbane. Coś podsuwało mi myśl, że jest gitarzystą. Siedział lekko zgarbiony na maleńkim krzesełku przy szpitalnym łóżku. Nerwowo poruszał dłońmi i bez przerwy na mnie patrzył. Oczywiście na tą mnie, która leżała nieprzytomna w łóżku...
Wstałam i obeszłam postać dokoła. Lekko dotknęłam opuszkami palców jego ciała, żeby upewnić się, że to nie sen. Czułam to, czułam jego ciepłe ciało pod swoimi palcami. Kiedy moja dłoń zetknęła się z jego ramieniem mężczyznę przeszedł dreszcz. Ja sama poczułam coś dziwnego. Nie potrafię tego opisać. To było coś, czego jeszcze nigdy nie czułam... Coś innego, zupełnie nieznanego...
Zostawiłam mężczyznę w spokoju i podeszłam do tych urządzeń, które rzekomo utrzymywały mnie przy życiu. Przyjrzałam się im, a potem przeniosłam wzrok na moje ciało leżące bezwładnie na pościeli. Byłam cała w bandażach. Moja głowa była w nie owinięta, także brzuch. Na prawej ręce miałam gips. Na szyi zaś znajdował się specjalny kołnierz.
Zdziwił mnie fakt, iż nie zdjęli mi kolczyków. Myślałam, że zazwyczaj przy takich akcjach lekarze pozbywają się zbędnych ozdób pacjentów.
Zaczęłam zastanawiać się co się niedawno stało. Wygląda na to, że coś mnie mocno pokiereszowało. Tylko co to było...?
Zamknęłam oczy i spróbowałam przenieść się do wydarzeń sprzed kilku dni...
Jak przez mgłę widziałam wielki ruch. Gdzieś tam była karetka pogotowia, policja. Ale wcześniej... Te loki... To on mnie uratował. Dlatego siedzi tu tyle czasu? Bo przejmuje się losem świruski, której uratował życie? Czemu on to robi? Przecież ja nie jestem nic warta. Istnieję tylko po to, aby cierpieć i zatruwać innym życie. Niekiedy inni cieszą się z mojego nieszczęścia. Ja sama czasami mam wszystko gdzieś i zaszywam się w miejscu, gdzie nikt mnie nie znajdzie. Nie zapominam zabrać ze sobą potrzebnego 'sprzętu'... Czemu to robię? A dlatego, że chcę jak najszybciej odejść z tego świata. Dobra, chciałam...
Teraz poczułam, że dla kogoś mój los nie jest obojętny. W końcu jakaś osoba zaczęła się o mnie choć trochę martwić. Jednak boję się jej. Ze strachem myślę, jak zareaguje na nasze pierwsze spotkanie, gdy będę w pełni przytomna. Może się ucieszy, ale to na początku. Kiedy pozna mnie bliżej, zwyczajnie ucieknie. Przyzwyczaiłam się. Każdy z kim starałam się zawrzeć jakąkolwiek więź, znikał gdy tylko zobaczył moje tatuaże lub obwisłe uszy. Moi 'znajomi' ulatniali się, gdy zaczęłam się przy nich otwierać. Podejrzewam, że z nim będzie tak samo. Nie chcę wyciągać pochopnych wniosków, ale taka jest prawda. Może będzie inaczej, ale szanse są naprawdę minimalne. Nie wiem, czy ze mną jest coś nie tak, czy może ten świat do reszty schodzi na psy.
No i co dalej? Nadal będę tu tak stać, latać, czy nie wiadomo, co jeszcze?  Czy mogę już po raz kolejny usnąć? Proszę...

*Trochę wcześniej*

          Brad usłyszał dźwięk silnika samochodu. Bardzo dobrze go znał, mimo to nie poruszył się. Dopiero, kiedy usłyszał kroki za sobą odwrócił się i ujrzał cały zespół. Kolejno Chestera, Michael'a, Rob'a, Dave'a i Joe'go. Wszyscy mieli zatroskane twarze, ale jednak się uśmiechali. Byli szczęśliwi. Cieszyli się, że go odnaleźli. Ale on nadal był smutny. Martwił się. Tak cholernie martwił się o tą dziewczynę, która teraz leży w szpitalu i z całych sił próbuje powrócić do życia. Tak bardzo chciał, żeby ona wyzdrowiała. Pragnął ją poznać, marzył o tym, aby z nią porozmawiać, a jego skrytym pragnieniem było przytulenie dziewczyny zaraz po tym, jak się obudzi. Odpychał od siebie jedną myśl, która trwale utkwiła w jego umyśle i wierciła mu w nim wielką dziurę, którą wypełnić mogła tylko jedna osoba...
Chester stał i wpatrywał się w przyjaciela. Spodziewał się, że Delson bardzo przejmuje się sprawą Chess. Jednak nie tylko jemu dziewczyna nie była obojętna.
Bennington za każdym razem, gdy zauważał swoje odbicie zadawał sobie w myślach masę pytań: ,,Kto to jest? Kto spowodował wypadek? I dlaczego ja do cholery tak się tym przejmuję?!"
 W umyśle każdego mężczyzny kłębiło się wiele pytań, na które na razie nikt nie zna odpowiedzi.
- Bradson, martwiliśmy się o ciebie - zaczął Mike. Chciał kucnąć przy koledze i pocieszyć go, ale ten zdążył już wstać i otrzepać ubranie z kurzu.
- Nie potrzebnie. Ale doceniam to - uśmiechnął się blado - Wracamy?
Spike przytaknął.
- Jadę z tobą. Jeszcze znowu coś wykombinujesz - zaśmiał się Chester.
- Jasne - zgodził się BBB przeciągając ostatnią sylabę.
Po chwili wszyscy znaleźli się w samochodach. Kiedy Delson i Chazz zasiedli w fotelach, wokalista zabrał głos.
- Bardzo się martwisz, prawda?
Gitarzysta nic nie odpowiedział. Kiwnął lekko głową wpatrując się w przestrzeń przed nimi. Dokładnie w odjeżdżające auto Rob'a. Chciał odpalić silnik i ruszyć za nimi, ale przyjaciel go zatrzymał.
- Zaczekaj. Porozmawiajmy.
Brad usłyszał jego słowa bardzo wyraźnie. Poluzował ręce na kierownicy i spuścił nogi z pedałów.
- Ostatnio dużo się wydarzyło... - zaczął niepewnie. Bardzo bał się reakcji przyjaciela.  - Ten wypadek wiele zmienił. W twoim życiu, właściwie w życiu nas wszystkich. Teraz żyjemy w niepewności, nie wiemy, co będzie dalej - Chester nie przerywał swojej wypowiedzi i wpatrywał się w las rozciągający się wokół. - Ale wiesz co? Ja myślę, że będzie dobrze. Fakt, wszystko może się spieprzyć w jednej chwili, ale nadzieja umiera ostatnia, prawda? W dodatku masz nas. Masz przyjaciół najlepszych pod słońcem, uwierz mi. I jeśli potrzebujesz pomocy, porady lub czegokolwiek innego, to pamiętaj, że w każdej chwili możesz na nas liczyć. Zaufaj nam.
Delson nie wiedział co powiedzieć. Spojrzał na Chestera i w jego głowie powstał wielki bałagan. Zdołał wydusić tylko kilka słów.
- Chester... Ja...
- Nie spodziewałeś się? - uśmiechnął się do siebie. - Powinieneś się przyzwyczaić. Do czasu, kiedy sprawa tej dziewczyny się nie wyjaśni, a ty nadal będziesz się tak zamartwiał, obwiniał i oddalał się od nas to często będziesz wysłuchiwać takich kazań - wokalista odwrócił się do przyjaciela, który nadal zdziwiony wpatrywał się w Benningtona i uśmiechnął się. - Jedźmy już. Zadzwonie do Mike'a i powiem, żeby się nie martwili. Zawitamy w szpitalu? Co ty na to?
- Oczywiście - gitarzysta otrząsnął się, uśmiechnął i ruszył. To wszystko było tak dziwne, tak niespodziewane, a zarazem tak wspaniałe. Tak bardzo szanował Chestera. Uważał, że nikt inny nie potrafi tak dobrze radzić sobie z przeciwnościami losu...

***

Wiecie jak to jest?
Znajdujesz się przed dwoma bramami: jedna prowadzi do nieba, druga do piekła. Nie możesz się ruszyć, nawet mrugnąć. Nie oddychasz. Stoisz i patrzysz. Każda brama jest otwarta. Nie możesz wejść w żadną z nich, więc wiesz, że to jeszcze nie koniec. Możesz tylko patrzeć. W jednej bramie widać szczęśliwych ludzi. Dzieci biegają po łąkach, dorośli odpoczywają, a młodzież rozmawia i spotyka się ze znajomymi. W momencie przypominają Ci się wszystkie dobre uczynki jakie uczyniłeś przez całe życie. Jeśli jest ich mało, musisz to nadrobić. Spójrz w drugą bramę. Czy chcesz tam wylądować? Chcesz żyć przez wieczność w świecie pełnym nienawiści, gniewu i brutalności? Chcesz być torturowany? Przypomnij sobie wszystkie przykrości jakie uczyniłeś innym. Wrócisz jeszcze na ziemię, nie bój się. Lecz musisz odpokutować za te złe rzeczy. Inaczej spotka Cię los potępionego.
Które życie wybierzesz?
 Szczęśliwe, czy może tragiczne? Zastanów się dobrze, jeszcze masz okazję coś zmienić.

______________________

Dziś trochę inaczej ;)
A wiecie jaki dziś dzień? Taaak!
URODZINY BIG BAD BRADAAA!!!!
No to śpiewamy:  ♫♫  ♪ ♪
Happy birthaday to youu!!! ♪
Gdybym mogła, to wjechałabym do jego mieszkania, rzuciła mu się na szyję i wykrzyknęła: ,,Wszystkiego najlepszego!!" No ale nie mogę... :/
Tak więc, Bradfordzie Philp'ie Delson,
życzę Ci szczęścia, jeszcze większej muzycznej kariery, wspaniałej rodziny, zajebistego życia, jeszcze większej ilości fanów i duuuużooo ilości weny! :D
Ach, i pamiętaj, że Cię kocham ♥
Jako dodatek dołączam kolaż a'la Tina Miszcz Paint'a xD
Wy też życzcie coś Bradsonowi! :3
P.S. Dzięki Nika za użyczenie zdjęć ze stronki :*

Happy Birthday Brad! :** ♥ :D

środa, 20 listopada 2013

OneShot - I Ain't Goin' Down

             Kolejny piękny dzień. Moje życie jest wspaniałe. Mam kochającą i rozumiejącą małżonkę, robię w życiu to, co kocham, mam, a raczej mamy fanów, którzy rzuciliby się za nami w ogień. Czego chcieć więcej? Pewnie zastanawiacie się, co robię, że jestem taki szczęśliwy. A no właściwie nic. Szczęście przychodzi do mnie samo. Idę właśnie jedną z ulic Los Angeles. Co druga osoba się do mnie uśmiecha, niektórzy proszą mnie o autograf. Można pomyśleć, że mnie to męczy. Nie. Ja to kocham, to moje życie. Kocham swoich fanów, jesteśmy rodziną. Bez nich nie byłoby tak wielkiej kariery i wszechobecnego szczęścia.
Otworzyłem drzwi do mojego domu i wszedłem do środka. Usłyszałem wesołe śmiechy synka i mojej żony. Kolejna część mojego życia - rodzina.
Podszedłem do kanapy w salonie i nachyliłem się nad nią, aby pocałować Annabelle w usta.
- Dzień dobry - powiedziałem wesoło.
- Witaj kochanie - uśmiechnęła się.
- Cześć młody - połaskotałem siedmiomiesięcznego synka po brzuchu. Ten uśmiechnął się i przywitał po swojemu.
- Jesteś głodny? - spytała moja żona. Nie oczekiwała odpowiedzi. - Zajrzyj do garnków - wskazała na kuchenkę w kuchni. Nie mieliśmy tam drzwi, salon był połączony z drugim pomieszczeniem.
- Jasne - uśmiechnąłem się szeroko po czym zabrałem się za nakładanie na talerz mojego ulubionego dania.

***

- Cholera jasna! Koncert za kilka dni, a tego debila znowu nie ma! - zawołał wkurzony Duff  stojąc na środku pomieszczenia do prób i wymachując rękami.
- Spóźnia się już dobrą godzinę... - zaczął Izzy, ale wszedłem mu w słowo:
- W dodatku to już któryś raz!
Po chwili do pokoju wparował Axl.
- Doberek! - przywitał się wesolutko. Zmierzyłem go wzrokiem i spojrzałem na Izzy'ego stojącego obok mnie. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia mówiące:
,, Znowu jest na haju..."
Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, ale ostatnio przesadza. Fakt, my wszyscy nie jesteśmy święci, często coś wciągniemy, czy wypijemy coś mocniejszego, lecz staramy się ograniczać. Zwłaszcza Izzy. Z Axl'em jest za to coraz gorzej. Spóźnia się na próby, olewa koncerty. Jeśli już przyjdzie to zazwyczaj pod wpływem narkotyków lub innych pierdół. Przenieśliśmy nawet próby na rano, aby nie zdążył się naćpać ani opić. Jednak ten pomysł nie przyniósł zadowalających efektów. Rose pojawiał się z ogromnym bólem głowy i brakiem chęci do życia. Po ludzku: na kacu. Balował wieczorami, bo wiedział, że nie musi wypełniać obowiązków. Później rano zdychał na kanapie w sali prób. Jestem pewny, że będzie coraz gorzej...
- Możemy zaczynać tą cholerną próbę?! Axl, kurwa, czemu znowu się spóźniłeś?! - wykrzyknął wkurzony Duff. Okey, tolerowaliśmy spóźnienia do pół godziny, ale pięć razy tyle? No bez przesady...
- Duff, Duff, Duff... Nie denerwuj się tak, życie jest piękne! - uspokajał go Axl.
- Zamknij ryj i idź na odwyk - syknął McKagan.
- Ale po co? Przecież tak jest dobrze - uśmiechnął się nie trzeźwo.
- Po co?! Jeszcze pytasz?! - Basista był już wkurzony do granic możliwości. - A po to, że za chwilę przedawkujesz! To cholerstwo niedługo cię wykończy! Chcesz tego?! - w tym momencie podszedł do niego bliżej. - Chcesz?! - wykrzyczał mu w twarz.
- Duff... Przyjacielu. - powiedział spokojnie Rose i położył koledze rękę na ramieniu.
- Nie dotykaj mnie - muzyk zrzucił jego rękę ze swojego ciała. - I nie nazywaj mnie już swoim przyjacielem - spojrzał wokaliście głęboko w oczy i wyszedł trzaskając drzwiami z całej siły. Cały zespół przypatrywał się tej kłótni z ogromnym zdziwieniem. Nikt nie odważył się odezwać. Nie, kiedy Duff wpadł w furię.
- No co? Zdenerwował się biedaczek - uśmiechnął się lekko Axl.
Spojrzałem na Stevena. Stał z wzrokiem pełnym nienawiści. Podszedł do wokalisty stojącego na środku pokoju. Spojrzał mu głęboko w oczy. Jego wzrok mówił wiele. Chyba sami się domyślacie, co miał na myśli. Sugerował, że perkusista naprawdę wkurzył się na kolegę. Wiedziałem, że ma ochotę go uderzyć. Nie zrobił tego. Wyszedł z pomieszczenia poruszając przy tym drzwiami na wszystkie strony.
- Co z wami dzisiaj? - spytał Axl.
Razem z Izzy'm podeszliśmy do niego. Brunet chwycił wazon z kwiatami stający na pobliskim stoliku i wylał jego zawartość na głowę Rose'a. Ja zastosowałem bardziej drastyczne kroki. Zwyczajnie dałem mu w pysk tak, że się zachwiał. Zrobiłem to za Steven'a. I za siebie.
- Nieopanowany ćpun - rzuciłem i wyszedłem z pomieszczenia. Izzy jeszcze szepnął mu ,,czułe słówka" i wyszedł zaraz za mną. Axl krzyknął jeszcze jakieś wyzwiska w naszą stronę, ale nie usłyszeliśmy za wiele.
- Widzę, że sytuacja nadal napięta - Nie wiadomo skąd wziął się przy nas Duff.
- Co ty tu robisz? Myślałem, że wyszedłeś - zdziwił się Izzy.
- Obserwowałem przebieg wydarzeń - uśmiechnął się tajemniczo McKagan.

***

Axl dobija się do mnie od rana. Nie wierzę, że w końcu wytrzeźwiał. To do niego ani trochę nie podobne. Z tego co wiem, dzwonił do każdego z chłopaków. Byliśmy na niego wkurzeni, więc nikt nie raczył odebrać.
Dzwonek do drzwi. Siedziałem na górze przygrywając sobie na akustyku, więc Ann poszła otworzyć. Nie wiedziałem z kim i o czym rozmawia, ale usłyszałem śmiech. Postanowiłem zejść na dół. Byłem w połowie schodów, gdy zobaczyłem rozmówcę mojej żony. Ogarnęła mnie wściekłość. Stał tam nie kto inny jak Axl, w dodatku zamiast błagać mnie o przebaczenie zwyczajnie żartował z moją żoną.
- Czego chcesz? - warknąłem.
- O, Slash - powiedział lekko zdziwiony, gdy mnie ujrzał. Z czasem zbliżałem się do niego, a uśmiech coraz bardziej zanikał na jego twarzy. - Właściwie, to ja do ciebie... - rzucił zakłopotany.
- Po co? Zabrakło ci prochów? - spytałem ironicznie. Poczułem lekkie szturchnięcie w bok i usłyszałem kobiecy głos szeptający upominająco moje imię. Zignorowałem to.
- Slash, chcę cię przeprosić... - zaczął Rose.
- To ja może was zostawię - powiedziała Annabelle i poszła w stronę salonu rzucając Axl'owi lekki uśmiech.
- Myślę, że nie powinieneś przepraszać tylko mnie.
- Byłem już u Izzy'iego, zaraz jadę do reszty.
- Nie wystarczy przeprosić zespołu.
- Co? - Był zdezorientowany.
- No pomyśl, chyba że twój nie trzeźwy mózg umarł razem z wątrobą i rozumem - prychnąłem.
- Saul, błagam... - Wow, pierwszy raz powiedział do mnie po imieniu. Coś musi być na rzeczy. - Chce się poprawić. Pomyślałem trochę i wiem, że zrobiłem źle. Jeśli nie poradzę sobie sam to... - tu przerwał. Nie wierzę żeby Axl podejmował tak drastyczne środki. - To pójdę na odwyk... - powiedział z bólem. Ostatnie słowo przeszło mu przez gardło z wielką trudnością. - Błagam, powiedz. Kogo mam jeszcze przeprosić? - zapytał i spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem.
- Ech... nie uważasz, że pasowałoby przeprosić fanów i...
- Fanów? - wszedł mi w słowo.
- Tak, fanów. Gościu, koncert jest jutro, a my nie mieliśmy żadnej próby!
- O cholera! - uderzył się w czoło.
- Ale została jeszcze jedna osoba do przeproszenia...
- Kto taki? - zaciekawił się.
- Ty sam - powiedziałem, po czym zamknąłem mu drzwi przed nosem.

***
- U ciebie też był? - spytał Steven, gdy siedziałem już u niego na kanapie.
- Tak. Uświadomiłem mu kilka istotnych rzeczy - rzuciłem.
- Mocno mu pojechałeś? - zapytał. Trudno określić czy ton jego głosu przepełniony był nadzieją, czy zatroskaniem...
- Nawet nie podniosłem głosu. Mówiłem spokojnie.
- Co ci jest? To do ciebie nie podobne - zmartwił się perkusista.
- Nie wiem Adler, nie wiem... - powiedziałem i oparłem się o oparcie kanapy.

Kilka tygodni później

Sytuacja pogarsza się coraz bardziej. Axl mówił, że się poprawi, a tymczasem ćpa i chleje w najlepsze. Z Duffem też jest coraz gorzej. Widzę, że nie może już wytrzymać z Rose'm.
Zostałem wezwany do Stevena. Mówił, że musi nam coś ogłosić. Mam nadzieję, że mówiąc ,,nam" miał na myśli tylko jego, Duffa, Izzy'ego i mnie...
Po chwili byłem już pod domem Adlera. Miałem blisko, więc poszedłem pieszo. Nie chciało mi się ruszyć mojej wielkiej dupy, aby wyprowadzić samochód z garażu. Zagotowało się we mnie, kiedy zobaczyłem, że na kanapie siedzi Axl. Cholera.
- To co chciałeś nam oznajmić Adlerku?
- Ciebie to chyba najmniej interesuje - odparł Rudemu.
- Spieprzaj - rzucił pod nosem myśląc pewnie, że nikt nie usłyszy. Żałosne.
- Spokój - zarządził Izzy. - Wal Steven.
- Myślę, że głównego sprawcę tego zamieszania gówno to interesuje - tu posłał Axl'owi mordercze spojrzenie na co ten odpowiedział mu środkowym palcem. Matko, banda idiotów. - Ale... - przerwał. Co on chce do cholery powiedzieć? - ...rozwiążmy zespół - wydusił.
- Co?! - wykrzyknął Stradlin kiedy przestał krztusić się wodą.
- Steven, coś jeszcze? - spytałem podejrzliwie.
- Właściwie, to tyle... - lekko się zawahał jakby chciał coś jeszcze dodać, ale ostatecznie nic już nie powiedział. No i co teraz? Zespół to dla mnie całe życie. Dzięki niemu poznałem moją żonę i wielu wspaniałych ludzi, jakimi są moi fani. Jestem jednym z najlepszych gitarzystów na świecie, a bez zespołu taka kariera nie byłaby możliwa. I mam to teraz od tak porzucić? Ten tam na górze ma chyba ze mnie niezły ubaw...
- Że jak?! - zdziwił się Rose.
- Dobra... - odezwał się cicho McKagan. Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. - No co? Przecież to nie ma sensu. Media nas zniszczą. Czytaliście ostatnie gazety? Oglądaliście telewizję? Dziennikarze cię widzieli, Axl. Przez kilka dni cię obserwowali. Nigdy nie byłeś trzeźwy i w dodatku sprowadzałeś sobie do domu jakieś cholerne panienki! To koniec, przegraliśmy - po swoim męczącym monologu opadł na fotel.
- Chyba was pojebało! Nie pozwolę, by nasz zespół się rozpadł! Jesteśmy jednymi z najbardziej znanych zespołów na świecie! - prawie krzyknąłem. - Chcecie to teraz zniszczyć?! Proszę bardzo.
- Ty i tak zrobisz karierę solową, Slash - rzucił Duff. Spojrzałem na niego pytająco.  - Jesteś oryginalny, wszyscy cię znają. Axl'a też. Wy jesteście gwiazdami Guns N' Roses, nie my - nastała chwila ciszy.
- To prawda - potwierdził Izzy.
- Rozumiem, że chcecie, abyśmy przestali walczyć i się poddali?
- Co masz na myśli? - Steven chyba nie rozumiał Rose'a.
- Przecież od początku istnienia zespołu bez przerwy walczymy. Były wzloty i upadki. A teraz chcecie odpuścić? To do was nie podobne.
- To twoja wina Axl... - wycedziłem przez zęby.
- Że jak?! - oburzył się.
- No tak! To ty wpadłeś w nałóg prawie rok temu! Fakt, my też święci nie jesteśmy, ale potrafimy się ograniczyć! A ty? Masz wszystko głęboko i szeroko w dupie! Olewasz fanów, olewasz nas! To nie jest życie prawdziwego muzyka!
- Saulu Hudsonie, jak śmiesz tak mówić?! Gdyby nie ja ten zespół by nie istniał! Gdyby nie ja, bylibyście nikim! - wykrzyczał mi w twarz. Zacisnąłem pięść i z całej siły uderzyłem go w policzek. Zachwiał się i po chwili upadł na dywan w pokoju. Zaraz jednak ocknął się  wstał, aby oddać mi cios. Na jego policzku widniał czerwony ślad po mojej ręce.
- Uspokójcie się do cholery! - krzyknął Stradlin rozdzielając nas od siebie. - Zachowujecie się gorzej niż małe dzieci! My wszyscy zachowujemy się niczym rozpuszczone bachory! Co się z nami stało?
- Zapytaj jego! - powiedziałem z oburzeniem i wskazałem palcem na wściekłego Axl'a.
- Odezwał się pan idealny! Idź do diabła, poradzimy sobie bez ciebie! - krzyknął Rose. Patrzył na mnie wzrokiem mogącym zabić.
- A weź się pieprz! - warknąłem. - Rozumiem, że Guns N' Roses należą już do przeszłości?! - zwróciłem się do reszty zespołu.
Izzy spuścił głowę i przymknął powieki. Mogę się założyć, że poczuł ogromny ból w sercu. W końcu zespół to całe jego życie. Z twarzy Stevena nie można było wyczytać prawie nic. Prawie. Starał się zachować ,,pokerową twarz", ale jednak widać było, że cierpiał. Duff'owi też było smutno, lecz zdołał powiedzieć kilka słów. Tak ważnych dla przyszłości zespołu...
- Tak... To koniec...
- Wspaniale - rzucił ironicznie Rose i wyszedł z domu Adlera. Popatrzyliśmy po sobie nawzajem. Każdy z nas miał łzy w oczach. Bez słowa, po cichu się ulotniłem. Do domu wracałem pieszo.
Idąc po opustoszałej ulicy Los Angeles rozmyślałem nad tym, co się właśnie stało. Przecież przed chwilą rozbiliśmy nasze marzenia, coś, na co pracowaliśmy przez całe życie... To jakiś absurd. Najpierw trud, żeby się wybić, później radość z powodu zawrotnej kariery i praca nad kolejnymi kawałkami. A teraz? Teraz rozpacz. Rozpacz nad zniszczoną pracą, marzeniami, sukcesami. Przez własną głupotę. Przez głupotę Axl'a. Durny idiota, znowu zaczął ćpać. No dobra, dobra. My też czasami nad sobą nie panujemy, ale to już była przesada. Zawsze staraliśmy się szanować naszych fanów i siebie nawzajem. Nie wiem, co teraz zrobię ze swoim życiem...
Po około godzinie dotarłem do mojego miejsca zamieszkania. Otworzyłem drzwi domu za pomocą kluczy, które zabrałem ze sobą. Annabelle mówiła, że razem z Erickiem wybierają się do jej matki, więc nie będzie ich w domu. Kiedy wszedłem do budynku i nasłuchiwałem chwilę stojąc w hallu, doszedłem do wniosku, że nie jestem sam. Ktoś był na górze. Podszedłem do szafek stojących w kuchni. Wspiąłem się na palce i wymacałem na ich wierzchu rzecz, której szukałem. Zdjąłem z góry mały sejf i otworzyłem go za pomocą kluczyka zawieszonego na łańcuszku przy mojej szyi. Podniosłem wieko przedmiotu. W środku znalazłem trzy rodzaje broni, każdej po jednym egzemplarzu. Rewolwer, mały pistolet i kastet. Nie ważne skąd je mam, czy posiadam licencję, i czy ktokolwiek o tym wie. To tylko nikomu nie potrzebne szczegóły.
Chwyciłem pistolet i po cichu ruszyłem w górę po schodach. Odgłosy podniecenia dochodziły z sypialni. Sypialni mojej i Ann.
Poczułem gniew. Miałem ochotę rozwalić całą tą chałupę i zostawić to wszystko w ruinach. Co tu się do cholery dzieje?! Zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy. Eric!  Szybko skierowałem się do pokoju synka. Nie było go. Zauważyłem, że zniknęły też jego rzeczy i kilka zabawek, co znaczyło, że znajduje się gdzieś poza domem. Naładowałem pistolet i wpadłem do sypialni jak burza. To, co zobaczyłem zostanie we mnie do końca mego krótkiego życia.
Annabelle i... Axl.
Ten dupek bawi się w moim domu, w mojej sypialni, na moim łóżku, z moją żoną!
- Gdzie Eric?! - syknąłem. Nie wiele się dla mnie teraz liczyło. Najważniejsze było bezpieczeństwo mojego dziecka.
Anna uchyliła powieki i zdumiała się na mój widok. Wpadła w zakłopotanie, jąkała się. Mimo to wyczułem w jej głosie nutkę wściekłości. Zdołała wyjąkać, że chłopca odwiozła do jej matki. Kamień spadł mi z serca.
Axl w końcu na mnie spojrzał. Najpierw był pewny siebie, zadziorny, ale gdy zobaczył lufę mojego pistoletu wycelowaną w jego czoło... przestraszył się nie na żarty. Kochankowie siedzieli na łóżku przykryci maleńką kołdrą i patrzyli na mnie przerażeni. Ja stałem na wejściu do pokoju i cały czas celowałem w Rose'a.
Zastanawiałem się, co ja najlepszego robię... Chcę zabić mojego przyjaciela i przyprawić o zawał żonę, którą tak bardzo kocham. Nie jestem sobą, czuję to. Nie wytrzymam... Co się ze mną dzieję? Czy naprawdę tak bardzo się zmieniłem? Czy prawdą jest fakt, iż trzymam właśnie w ręcę pistolet i próbuję zranić człowieka? W dodatku przyjaciela...? Co jest ze mną? Zawsze byłem wrażliwy, kruchy. Nigdy wcześniej nie pomyślałbym o takiej akcji.
Powoli opuściłem pistolet nie spuszczając oczu z pary. Axl lekko się poderwał, zapewne chciał mi wyrwać broń i obezwładnić mnie, ale na ten ruch gwałtownie powróciłem ją do poprzedniego stanu mówiąc spokojnie:
- Zostań na miejscu, albo dostaniesz kulkę.
Rudzielec cofnął się, a ja znów opuściłem pistolet. Rozglądałem się po pokoju i pogrążyłem w myślach.
Nie wytrzymam dłużej tutaj. Każdy skrawek tego domu, tego miejsca, przypomina mi o wspaniałych chwilach z Annabelle, o cudownym życiu Guns'ów. Muszę się stąd wynieść, albo zwariuję. A może lepiej popełnić samobójstwo? Wystarczy jeden ruch ręką i kula utkwi na zawsze w mojej głowie... Kusząca myśl. Uwolnię się od problemów, wspomnień, ludzi...
Nie! Nie mogę tego zrobić, dla Ericka... Dziecko musi mieć ojca, nie pozwolę, żeby wychowywało się jako pół-sierota. Więc pozostaje się stąd zabrać. Tak, to jest odpowiednie wyjście. Nie obchodzi mnie, co zrobią teraz Ann i Axl, aktualnie mam to w dupie. Teraz liczy się tylko mój synek.
Ścisnąłem pistolet w ręcę i powoli się wycofałem. Obserwowałem Rose'a, bo wiedziałem, że ta ruda wiewióra jest zdolna do wielu rzeczy. Kiedy straciłem kochanków z oczu zbiegłem po schodach i podszedłem do drzwi wyjściowych. Schowałem broń i nacisnąłem klamkę. Zamykając drzwi spojrzałem na moją okazałą willę i szepnąłem do siebie:
- To dla ciebie, Eric...

~

,, I ain't goin' down,
Ain't goin' down, ain't goin' down no more..."

~
____________________________________

Jest kochani, jest!
Przepraszam Was jeszcze raz, za moje zniknięcie.
Możecie hejtować, macie moje pozwolenie. :P
Z dedykacją dla J.Z. i Bennody, które siedziały tutaj i prały mi mózg. Nie pozwoliły mi się poddać, jestem im wdzięczna do końca życia!
Dziękuję Wam dziewczyny, kocham Was! <3