środa, 20 listopada 2013

OneShot - I Ain't Goin' Down

             Kolejny piękny dzień. Moje życie jest wspaniałe. Mam kochającą i rozumiejącą małżonkę, robię w życiu to, co kocham, mam, a raczej mamy fanów, którzy rzuciliby się za nami w ogień. Czego chcieć więcej? Pewnie zastanawiacie się, co robię, że jestem taki szczęśliwy. A no właściwie nic. Szczęście przychodzi do mnie samo. Idę właśnie jedną z ulic Los Angeles. Co druga osoba się do mnie uśmiecha, niektórzy proszą mnie o autograf. Można pomyśleć, że mnie to męczy. Nie. Ja to kocham, to moje życie. Kocham swoich fanów, jesteśmy rodziną. Bez nich nie byłoby tak wielkiej kariery i wszechobecnego szczęścia.
Otworzyłem drzwi do mojego domu i wszedłem do środka. Usłyszałem wesołe śmiechy synka i mojej żony. Kolejna część mojego życia - rodzina.
Podszedłem do kanapy w salonie i nachyliłem się nad nią, aby pocałować Annabelle w usta.
- Dzień dobry - powiedziałem wesoło.
- Witaj kochanie - uśmiechnęła się.
- Cześć młody - połaskotałem siedmiomiesięcznego synka po brzuchu. Ten uśmiechnął się i przywitał po swojemu.
- Jesteś głodny? - spytała moja żona. Nie oczekiwała odpowiedzi. - Zajrzyj do garnków - wskazała na kuchenkę w kuchni. Nie mieliśmy tam drzwi, salon był połączony z drugim pomieszczeniem.
- Jasne - uśmiechnąłem się szeroko po czym zabrałem się za nakładanie na talerz mojego ulubionego dania.

***

- Cholera jasna! Koncert za kilka dni, a tego debila znowu nie ma! - zawołał wkurzony Duff  stojąc na środku pomieszczenia do prób i wymachując rękami.
- Spóźnia się już dobrą godzinę... - zaczął Izzy, ale wszedłem mu w słowo:
- W dodatku to już któryś raz!
Po chwili do pokoju wparował Axl.
- Doberek! - przywitał się wesolutko. Zmierzyłem go wzrokiem i spojrzałem na Izzy'ego stojącego obok mnie. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia mówiące:
,, Znowu jest na haju..."
Zdążyliśmy się już przyzwyczaić, ale ostatnio przesadza. Fakt, my wszyscy nie jesteśmy święci, często coś wciągniemy, czy wypijemy coś mocniejszego, lecz staramy się ograniczać. Zwłaszcza Izzy. Z Axl'em jest za to coraz gorzej. Spóźnia się na próby, olewa koncerty. Jeśli już przyjdzie to zazwyczaj pod wpływem narkotyków lub innych pierdół. Przenieśliśmy nawet próby na rano, aby nie zdążył się naćpać ani opić. Jednak ten pomysł nie przyniósł zadowalających efektów. Rose pojawiał się z ogromnym bólem głowy i brakiem chęci do życia. Po ludzku: na kacu. Balował wieczorami, bo wiedział, że nie musi wypełniać obowiązków. Później rano zdychał na kanapie w sali prób. Jestem pewny, że będzie coraz gorzej...
- Możemy zaczynać tą cholerną próbę?! Axl, kurwa, czemu znowu się spóźniłeś?! - wykrzyknął wkurzony Duff. Okey, tolerowaliśmy spóźnienia do pół godziny, ale pięć razy tyle? No bez przesady...
- Duff, Duff, Duff... Nie denerwuj się tak, życie jest piękne! - uspokajał go Axl.
- Zamknij ryj i idź na odwyk - syknął McKagan.
- Ale po co? Przecież tak jest dobrze - uśmiechnął się nie trzeźwo.
- Po co?! Jeszcze pytasz?! - Basista był już wkurzony do granic możliwości. - A po to, że za chwilę przedawkujesz! To cholerstwo niedługo cię wykończy! Chcesz tego?! - w tym momencie podszedł do niego bliżej. - Chcesz?! - wykrzyczał mu w twarz.
- Duff... Przyjacielu. - powiedział spokojnie Rose i położył koledze rękę na ramieniu.
- Nie dotykaj mnie - muzyk zrzucił jego rękę ze swojego ciała. - I nie nazywaj mnie już swoim przyjacielem - spojrzał wokaliście głęboko w oczy i wyszedł trzaskając drzwiami z całej siły. Cały zespół przypatrywał się tej kłótni z ogromnym zdziwieniem. Nikt nie odważył się odezwać. Nie, kiedy Duff wpadł w furię.
- No co? Zdenerwował się biedaczek - uśmiechnął się lekko Axl.
Spojrzałem na Stevena. Stał z wzrokiem pełnym nienawiści. Podszedł do wokalisty stojącego na środku pokoju. Spojrzał mu głęboko w oczy. Jego wzrok mówił wiele. Chyba sami się domyślacie, co miał na myśli. Sugerował, że perkusista naprawdę wkurzył się na kolegę. Wiedziałem, że ma ochotę go uderzyć. Nie zrobił tego. Wyszedł z pomieszczenia poruszając przy tym drzwiami na wszystkie strony.
- Co z wami dzisiaj? - spytał Axl.
Razem z Izzy'm podeszliśmy do niego. Brunet chwycił wazon z kwiatami stający na pobliskim stoliku i wylał jego zawartość na głowę Rose'a. Ja zastosowałem bardziej drastyczne kroki. Zwyczajnie dałem mu w pysk tak, że się zachwiał. Zrobiłem to za Steven'a. I za siebie.
- Nieopanowany ćpun - rzuciłem i wyszedłem z pomieszczenia. Izzy jeszcze szepnął mu ,,czułe słówka" i wyszedł zaraz za mną. Axl krzyknął jeszcze jakieś wyzwiska w naszą stronę, ale nie usłyszeliśmy za wiele.
- Widzę, że sytuacja nadal napięta - Nie wiadomo skąd wziął się przy nas Duff.
- Co ty tu robisz? Myślałem, że wyszedłeś - zdziwił się Izzy.
- Obserwowałem przebieg wydarzeń - uśmiechnął się tajemniczo McKagan.

***

Axl dobija się do mnie od rana. Nie wierzę, że w końcu wytrzeźwiał. To do niego ani trochę nie podobne. Z tego co wiem, dzwonił do każdego z chłopaków. Byliśmy na niego wkurzeni, więc nikt nie raczył odebrać.
Dzwonek do drzwi. Siedziałem na górze przygrywając sobie na akustyku, więc Ann poszła otworzyć. Nie wiedziałem z kim i o czym rozmawia, ale usłyszałem śmiech. Postanowiłem zejść na dół. Byłem w połowie schodów, gdy zobaczyłem rozmówcę mojej żony. Ogarnęła mnie wściekłość. Stał tam nie kto inny jak Axl, w dodatku zamiast błagać mnie o przebaczenie zwyczajnie żartował z moją żoną.
- Czego chcesz? - warknąłem.
- O, Slash - powiedział lekko zdziwiony, gdy mnie ujrzał. Z czasem zbliżałem się do niego, a uśmiech coraz bardziej zanikał na jego twarzy. - Właściwie, to ja do ciebie... - rzucił zakłopotany.
- Po co? Zabrakło ci prochów? - spytałem ironicznie. Poczułem lekkie szturchnięcie w bok i usłyszałem kobiecy głos szeptający upominająco moje imię. Zignorowałem to.
- Slash, chcę cię przeprosić... - zaczął Rose.
- To ja może was zostawię - powiedziała Annabelle i poszła w stronę salonu rzucając Axl'owi lekki uśmiech.
- Myślę, że nie powinieneś przepraszać tylko mnie.
- Byłem już u Izzy'iego, zaraz jadę do reszty.
- Nie wystarczy przeprosić zespołu.
- Co? - Był zdezorientowany.
- No pomyśl, chyba że twój nie trzeźwy mózg umarł razem z wątrobą i rozumem - prychnąłem.
- Saul, błagam... - Wow, pierwszy raz powiedział do mnie po imieniu. Coś musi być na rzeczy. - Chce się poprawić. Pomyślałem trochę i wiem, że zrobiłem źle. Jeśli nie poradzę sobie sam to... - tu przerwał. Nie wierzę żeby Axl podejmował tak drastyczne środki. - To pójdę na odwyk... - powiedział z bólem. Ostatnie słowo przeszło mu przez gardło z wielką trudnością. - Błagam, powiedz. Kogo mam jeszcze przeprosić? - zapytał i spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem.
- Ech... nie uważasz, że pasowałoby przeprosić fanów i...
- Fanów? - wszedł mi w słowo.
- Tak, fanów. Gościu, koncert jest jutro, a my nie mieliśmy żadnej próby!
- O cholera! - uderzył się w czoło.
- Ale została jeszcze jedna osoba do przeproszenia...
- Kto taki? - zaciekawił się.
- Ty sam - powiedziałem, po czym zamknąłem mu drzwi przed nosem.

***
- U ciebie też był? - spytał Steven, gdy siedziałem już u niego na kanapie.
- Tak. Uświadomiłem mu kilka istotnych rzeczy - rzuciłem.
- Mocno mu pojechałeś? - zapytał. Trudno określić czy ton jego głosu przepełniony był nadzieją, czy zatroskaniem...
- Nawet nie podniosłem głosu. Mówiłem spokojnie.
- Co ci jest? To do ciebie nie podobne - zmartwił się perkusista.
- Nie wiem Adler, nie wiem... - powiedziałem i oparłem się o oparcie kanapy.

Kilka tygodni później

Sytuacja pogarsza się coraz bardziej. Axl mówił, że się poprawi, a tymczasem ćpa i chleje w najlepsze. Z Duffem też jest coraz gorzej. Widzę, że nie może już wytrzymać z Rose'm.
Zostałem wezwany do Stevena. Mówił, że musi nam coś ogłosić. Mam nadzieję, że mówiąc ,,nam" miał na myśli tylko jego, Duffa, Izzy'ego i mnie...
Po chwili byłem już pod domem Adlera. Miałem blisko, więc poszedłem pieszo. Nie chciało mi się ruszyć mojej wielkiej dupy, aby wyprowadzić samochód z garażu. Zagotowało się we mnie, kiedy zobaczyłem, że na kanapie siedzi Axl. Cholera.
- To co chciałeś nam oznajmić Adlerku?
- Ciebie to chyba najmniej interesuje - odparł Rudemu.
- Spieprzaj - rzucił pod nosem myśląc pewnie, że nikt nie usłyszy. Żałosne.
- Spokój - zarządził Izzy. - Wal Steven.
- Myślę, że głównego sprawcę tego zamieszania gówno to interesuje - tu posłał Axl'owi mordercze spojrzenie na co ten odpowiedział mu środkowym palcem. Matko, banda idiotów. - Ale... - przerwał. Co on chce do cholery powiedzieć? - ...rozwiążmy zespół - wydusił.
- Co?! - wykrzyknął Stradlin kiedy przestał krztusić się wodą.
- Steven, coś jeszcze? - spytałem podejrzliwie.
- Właściwie, to tyle... - lekko się zawahał jakby chciał coś jeszcze dodać, ale ostatecznie nic już nie powiedział. No i co teraz? Zespół to dla mnie całe życie. Dzięki niemu poznałem moją żonę i wielu wspaniałych ludzi, jakimi są moi fani. Jestem jednym z najlepszych gitarzystów na świecie, a bez zespołu taka kariera nie byłaby możliwa. I mam to teraz od tak porzucić? Ten tam na górze ma chyba ze mnie niezły ubaw...
- Że jak?! - zdziwił się Rose.
- Dobra... - odezwał się cicho McKagan. Wszyscy spojrzeli na niego zdziwieni. - No co? Przecież to nie ma sensu. Media nas zniszczą. Czytaliście ostatnie gazety? Oglądaliście telewizję? Dziennikarze cię widzieli, Axl. Przez kilka dni cię obserwowali. Nigdy nie byłeś trzeźwy i w dodatku sprowadzałeś sobie do domu jakieś cholerne panienki! To koniec, przegraliśmy - po swoim męczącym monologu opadł na fotel.
- Chyba was pojebało! Nie pozwolę, by nasz zespół się rozpadł! Jesteśmy jednymi z najbardziej znanych zespołów na świecie! - prawie krzyknąłem. - Chcecie to teraz zniszczyć?! Proszę bardzo.
- Ty i tak zrobisz karierę solową, Slash - rzucił Duff. Spojrzałem na niego pytająco.  - Jesteś oryginalny, wszyscy cię znają. Axl'a też. Wy jesteście gwiazdami Guns N' Roses, nie my - nastała chwila ciszy.
- To prawda - potwierdził Izzy.
- Rozumiem, że chcecie, abyśmy przestali walczyć i się poddali?
- Co masz na myśli? - Steven chyba nie rozumiał Rose'a.
- Przecież od początku istnienia zespołu bez przerwy walczymy. Były wzloty i upadki. A teraz chcecie odpuścić? To do was nie podobne.
- To twoja wina Axl... - wycedziłem przez zęby.
- Że jak?! - oburzył się.
- No tak! To ty wpadłeś w nałóg prawie rok temu! Fakt, my też święci nie jesteśmy, ale potrafimy się ograniczyć! A ty? Masz wszystko głęboko i szeroko w dupie! Olewasz fanów, olewasz nas! To nie jest życie prawdziwego muzyka!
- Saulu Hudsonie, jak śmiesz tak mówić?! Gdyby nie ja ten zespół by nie istniał! Gdyby nie ja, bylibyście nikim! - wykrzyczał mi w twarz. Zacisnąłem pięść i z całej siły uderzyłem go w policzek. Zachwiał się i po chwili upadł na dywan w pokoju. Zaraz jednak ocknął się  wstał, aby oddać mi cios. Na jego policzku widniał czerwony ślad po mojej ręce.
- Uspokójcie się do cholery! - krzyknął Stradlin rozdzielając nas od siebie. - Zachowujecie się gorzej niż małe dzieci! My wszyscy zachowujemy się niczym rozpuszczone bachory! Co się z nami stało?
- Zapytaj jego! - powiedziałem z oburzeniem i wskazałem palcem na wściekłego Axl'a.
- Odezwał się pan idealny! Idź do diabła, poradzimy sobie bez ciebie! - krzyknął Rose. Patrzył na mnie wzrokiem mogącym zabić.
- A weź się pieprz! - warknąłem. - Rozumiem, że Guns N' Roses należą już do przeszłości?! - zwróciłem się do reszty zespołu.
Izzy spuścił głowę i przymknął powieki. Mogę się założyć, że poczuł ogromny ból w sercu. W końcu zespół to całe jego życie. Z twarzy Stevena nie można było wyczytać prawie nic. Prawie. Starał się zachować ,,pokerową twarz", ale jednak widać było, że cierpiał. Duff'owi też było smutno, lecz zdołał powiedzieć kilka słów. Tak ważnych dla przyszłości zespołu...
- Tak... To koniec...
- Wspaniale - rzucił ironicznie Rose i wyszedł z domu Adlera. Popatrzyliśmy po sobie nawzajem. Każdy z nas miał łzy w oczach. Bez słowa, po cichu się ulotniłem. Do domu wracałem pieszo.
Idąc po opustoszałej ulicy Los Angeles rozmyślałem nad tym, co się właśnie stało. Przecież przed chwilą rozbiliśmy nasze marzenia, coś, na co pracowaliśmy przez całe życie... To jakiś absurd. Najpierw trud, żeby się wybić, później radość z powodu zawrotnej kariery i praca nad kolejnymi kawałkami. A teraz? Teraz rozpacz. Rozpacz nad zniszczoną pracą, marzeniami, sukcesami. Przez własną głupotę. Przez głupotę Axl'a. Durny idiota, znowu zaczął ćpać. No dobra, dobra. My też czasami nad sobą nie panujemy, ale to już była przesada. Zawsze staraliśmy się szanować naszych fanów i siebie nawzajem. Nie wiem, co teraz zrobię ze swoim życiem...
Po około godzinie dotarłem do mojego miejsca zamieszkania. Otworzyłem drzwi domu za pomocą kluczy, które zabrałem ze sobą. Annabelle mówiła, że razem z Erickiem wybierają się do jej matki, więc nie będzie ich w domu. Kiedy wszedłem do budynku i nasłuchiwałem chwilę stojąc w hallu, doszedłem do wniosku, że nie jestem sam. Ktoś był na górze. Podszedłem do szafek stojących w kuchni. Wspiąłem się na palce i wymacałem na ich wierzchu rzecz, której szukałem. Zdjąłem z góry mały sejf i otworzyłem go za pomocą kluczyka zawieszonego na łańcuszku przy mojej szyi. Podniosłem wieko przedmiotu. W środku znalazłem trzy rodzaje broni, każdej po jednym egzemplarzu. Rewolwer, mały pistolet i kastet. Nie ważne skąd je mam, czy posiadam licencję, i czy ktokolwiek o tym wie. To tylko nikomu nie potrzebne szczegóły.
Chwyciłem pistolet i po cichu ruszyłem w górę po schodach. Odgłosy podniecenia dochodziły z sypialni. Sypialni mojej i Ann.
Poczułem gniew. Miałem ochotę rozwalić całą tą chałupę i zostawić to wszystko w ruinach. Co tu się do cholery dzieje?! Zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy. Eric!  Szybko skierowałem się do pokoju synka. Nie było go. Zauważyłem, że zniknęły też jego rzeczy i kilka zabawek, co znaczyło, że znajduje się gdzieś poza domem. Naładowałem pistolet i wpadłem do sypialni jak burza. To, co zobaczyłem zostanie we mnie do końca mego krótkiego życia.
Annabelle i... Axl.
Ten dupek bawi się w moim domu, w mojej sypialni, na moim łóżku, z moją żoną!
- Gdzie Eric?! - syknąłem. Nie wiele się dla mnie teraz liczyło. Najważniejsze było bezpieczeństwo mojego dziecka.
Anna uchyliła powieki i zdumiała się na mój widok. Wpadła w zakłopotanie, jąkała się. Mimo to wyczułem w jej głosie nutkę wściekłości. Zdołała wyjąkać, że chłopca odwiozła do jej matki. Kamień spadł mi z serca.
Axl w końcu na mnie spojrzał. Najpierw był pewny siebie, zadziorny, ale gdy zobaczył lufę mojego pistoletu wycelowaną w jego czoło... przestraszył się nie na żarty. Kochankowie siedzieli na łóżku przykryci maleńką kołdrą i patrzyli na mnie przerażeni. Ja stałem na wejściu do pokoju i cały czas celowałem w Rose'a.
Zastanawiałem się, co ja najlepszego robię... Chcę zabić mojego przyjaciela i przyprawić o zawał żonę, którą tak bardzo kocham. Nie jestem sobą, czuję to. Nie wytrzymam... Co się ze mną dzieję? Czy naprawdę tak bardzo się zmieniłem? Czy prawdą jest fakt, iż trzymam właśnie w ręcę pistolet i próbuję zranić człowieka? W dodatku przyjaciela...? Co jest ze mną? Zawsze byłem wrażliwy, kruchy. Nigdy wcześniej nie pomyślałbym o takiej akcji.
Powoli opuściłem pistolet nie spuszczając oczu z pary. Axl lekko się poderwał, zapewne chciał mi wyrwać broń i obezwładnić mnie, ale na ten ruch gwałtownie powróciłem ją do poprzedniego stanu mówiąc spokojnie:
- Zostań na miejscu, albo dostaniesz kulkę.
Rudzielec cofnął się, a ja znów opuściłem pistolet. Rozglądałem się po pokoju i pogrążyłem w myślach.
Nie wytrzymam dłużej tutaj. Każdy skrawek tego domu, tego miejsca, przypomina mi o wspaniałych chwilach z Annabelle, o cudownym życiu Guns'ów. Muszę się stąd wynieść, albo zwariuję. A może lepiej popełnić samobójstwo? Wystarczy jeden ruch ręką i kula utkwi na zawsze w mojej głowie... Kusząca myśl. Uwolnię się od problemów, wspomnień, ludzi...
Nie! Nie mogę tego zrobić, dla Ericka... Dziecko musi mieć ojca, nie pozwolę, żeby wychowywało się jako pół-sierota. Więc pozostaje się stąd zabrać. Tak, to jest odpowiednie wyjście. Nie obchodzi mnie, co zrobią teraz Ann i Axl, aktualnie mam to w dupie. Teraz liczy się tylko mój synek.
Ścisnąłem pistolet w ręcę i powoli się wycofałem. Obserwowałem Rose'a, bo wiedziałem, że ta ruda wiewióra jest zdolna do wielu rzeczy. Kiedy straciłem kochanków z oczu zbiegłem po schodach i podszedłem do drzwi wyjściowych. Schowałem broń i nacisnąłem klamkę. Zamykając drzwi spojrzałem na moją okazałą willę i szepnąłem do siebie:
- To dla ciebie, Eric...

~

,, I ain't goin' down,
Ain't goin' down, ain't goin' down no more..."

~
____________________________________

Jest kochani, jest!
Przepraszam Was jeszcze raz, za moje zniknięcie.
Możecie hejtować, macie moje pozwolenie. :P
Z dedykacją dla J.Z. i Bennody, które siedziały tutaj i prały mi mózg. Nie pozwoliły mi się poddać, jestem im wdzięczna do końca życia!
Dziękuję Wam dziewczyny, kocham Was! <3